Między sacrum a profanum

Podczas rozmowy często patrzą sobie w oczy, łapią się za ręce. Ona – w obszernym swetrze, z wielkimi oczami, on – uśmiechnięty, uważnie dobiera słowa. Razem podróżują, tańczą, doświadczają, a w Suchym Lesie uczą tanga argentyńskiego w swoim otwartym jesienią Tango Atelier.

Dlaczego właśnie tango?
Magdalena Samolik-Siennicka: Sama długo zastanawiałam się, co jest w nim najbardziej magiczne. Z tańcem jestem związana od dzieciństwa, ale zawsze były to różne rodzaje taneczne. Dopiero gdy poznałam tango argentyńskie – oczarowało mnie ono do tego stopnia, że reszta przestała się liczyć. Zostało ze mną na lata. Po dłuższym czasie doszłam do wniosku, że zawiera się w nim wiele wartości, za którymi tęsknimy…w życiu. Nie jest to wyuczona choreografia, ale relacja między partnerami – bliskość, rozmaite emocje, uzupełnianie się. To taniec nie tylko dla ciała, ale i dla serca, ducha.
Leszek Siennicki: Wyróżniłbym dwa aspekty. Pierwszy – tango to duża siła każdego partnerów tańczących ze sobą. Pamiętajmy, że wywodzi się z Ameryki Łacińskiej, a co za tym idzie – kultury macho. W związku z tym jest w nim ogromna pewność, swego rodzaju ugruntowanie łączące się jednocześnie z delikatnością. Prowadzenie partnerki i podążanie za partnerem jest przy całej sile bardzo subtelne – nie spotkałem się z tym zjawiskiem nigdzie indziej. Drugi aspekt – nieprzewidywalność tanga. Tu nie ma gotowych struktur – na początku uczymy pewnych kombinacji ruchowych, ale idea jest taka, by one były tylko podstawą. By w każdym kroku na bieżąco decydować o następnym.
Jak w takim razie przejść na poziom, w którym tak bardzo wyczuwamy w tańcu siebie nawzajem?
MS-S: Lubię nazywać to „klockami”, z których można zbudować rozmaite formy. Uczymy podstawowych kroków, ale bardziej kładziemy nacisk na to, jak się zrozumieć. Potrzebne jest używanie ciała i słuchanie go. Jeśli partnerka oczekuje, że będzie wiedziała, co zatańczy – od razu jest stracona. To zaburzenie komunikacji i jakości tanga, zawierającej się w tworzeniu z chwili na chwilę. Wiele kobiet się boi – że nie wie, co będzie dalej; że popełni błąd. Partnerka w tangu musi pozwolić sobie na niewiedzę. Podczas tańca powinna wyczuwać partnera, uruchamiać zmysły.
A co z partnerem?
LS: Pojęcie „schemat” nie istnieje dla nas na parkiecie. Odrzucamy szablony i to dotyczy również partnera. Ma on za zadanie słuchać muzyki i ruchowo ją wyrażać. Tworzy choreografię na bieżąco, można zatem powiedzieć, że partnerka słucha muzyki przez partnera dającego jej pewną przestrzeń do interpretacji.
Tango stawia zatem przede wszystkim na emocje?
MS-S: Niektórzy twierdzą, że pary w tangu są sztywne. Niestety to konsekwencja innych tańców towarzyskich. Wiele osób nadal tańczy tango, stawiając w nim głównie na ruch własnych nóg. Wydaje im się, że całość powinna być perfekcyjna, wyćwiczona. Chcemy odchodzić od takiego myślenia – ożywiać ten taniec, stawiać na jakość. Jako partnerka lubię zatańczyć mniej, a poczuć więcej. Nie chcę kończyć tańca i myśleć „pomachałam nogami, ale nic poza tym”. (śmiech)
LS: Wyobraźmy sobie sytuację: imieniny, Sylwester czy Andrzejki. Zapraszamy kogoś do tańca i…rozmawiamy. Mało tego! Mężczyźni często czują się niekomfortowo, nie zagajając podczas tańca. Przecież to najpiękniejsza rzecz, jaką można komuś zaoferować – 3 minuty utworu muzycznego tylko dla siebie nawzajem. Nie zagłuszajmy go – zatańczmy! To też jest rozmowa.
Podkreślają Państwo w swoich mediach społecznościowych, że najbardziej liczy się chwila obecna, tu i teraz z partnerem. Ten taniec w wymiarze bycia razem ma w sobie chyba dużo erotyzmu.
MS-S: W tym kontekście wolę sformułowania „zmysłowość” i „namiętność”. Erotyzm kojarzy mi się z czymś bardzo seksualnym. Tymczasem w tangu to bardziej flirtowanie, bycie w pierwotnym rozumieniu pojęć „kobiecości” i „męskości”. Tu jesteśmy dwoma przeciwległymi biegunami, które jednocześnie wzajemnie się uzupełniają. W dzisiejszych czasach kobiety radzą sobie same – są niezależne, nie muszą podążać za mężczyznami. Tango może stanowić dla nich chwilę oddechu – moment oparcia się, całkowitego zaufania mężczyźnie.
LS: Tango pochodzi z dzielnic portowych przełomu XIX i XX wieku, gdzie ubodzy marynarze tańczyli je z paniami lekkich obyczajów – ma więc w sobie coś z profanum. Kilkanaście lat później weszło na salony w Paryżu, Londynie, Nowym Jorku i stało się najbardziej prestiżowym wówczas tańcem! Można powiedzieć, że z profanum stało się niemal sacrum. Dowód? W 1913 roku papież Pius X zakazał tanga katolikom. Tymczasem Franciszek – Argentyńczyk – w roku 2013 wysłuchał go podczas Festiwalu Pieśni Sakralnej w Rzymie.
MS-S: To prawda! Przy całej swojej genezie ma coś ze świętości.
Za jego pomocą można opowiadać różne, również swoje własne historie?
LS: Taniec to język. Pokazuje wiele rozmaitych składowych osobowości. Każdy utwór muzyczny – nie tylko rodem z Buenos Aires – niesie ze sobą jakieś emocje. Często tańczymy automatycznie – „dwa na jeden”, wymuszane obroty. Dlaczego nie miałbym odzwierciedlić emocji utworu, zaproponować partnerce czegoś niebanalnego? Taniec czasem jest tylko elementem ruchowym, niemal jak fitness – bezmyślny, stanowiący pretekst do odpłynięcia myślami gdzie indziej. A przecież wymaga świadomości, obecności na parkiecie. Żadna chwila już się nie powtórzy, liczy się tylko to, co jest teraz – w tym momencie jest to nasza rozmowa.
Nie mogę w takim razie nie zapytać o tango coaching. Wiele osób, słysząc już samo sformułowanie „coaching”, krzywi się z niesmakiem, tymczasem łączą Państwo taniec z rozwojem osobistym…
MS-S: „Coaching” to słowo nadużywane. Mnóstwo osób używa go do wpływu na ludzi, kierując się własnym interesem. To, czym ja się zajmuję, to praca ruchem. Umiejętność zatrzymania się, odizolowania od codziennego pędu. Tango to znakomite narzędzie. Pracuję z kobietami, proponując im różne formy spotkania się z samą sobą. Nie trzeba wtedy tańczyć w parze – prowadzę zajęcia z tanga solo. Dotyczy to również rozmów o kobiecości. Tango pomaga – razem z nim poznawanie siebie jest lekkie. Coaching, terapia, rozwój osobisty – te słowa mają w sobie ciężar, odstraszają ludzi. Taniec to naturalna forma, w której ciało czuje się po prostu dobrze. Wytwarzają się endorfiny, pojawia się radość i to właśnie w niej łatwiej jest odkrywać swoje wnętrze. Stąd moja autorska seria warsztatów „Kobieta, emocje i tango”, gdzie poprzez taniec zbliżamy się do samych siebie.
Jakiś czas temu występowali Państwo z pokazem tanecznym w Filharmonii Poznańskiej. Czy po tylu latach tanecznego zaprawienia nadal pojawia się stres, adrenalina?
MS-S: Oczywiście, że tak! Każdy stan mobilizacji organizmu wiąże się z adrenaliną. Sama mobilizacja natomiast pozwala się skupić na tym, co powinniśmy w danej chwili zrobić. Pobudza mnie to do wykonania zadania.
Współpracowali też Państwo z Kare Landfaldem, twórcą zen coachingu.
LS: Filozofia zen opiera się na byciu w „teraz”, niepodążaniu za myślami dotyczącymi przeszłości i przyszłości. Nie myśl, skup się na chwili obecnej – te przesłanki idealnie wpisuje się w tango argentyńskie! Wyjdź na parkiet i oddal się od myśli, ocen, etykiet. Po prostu bądź i zaoferuj swojemu partnerowi albo partnerce coś od siebie.
MS-S: Zen zakłada też, że medytacja nie jest czymś wydarzającym się w ciągu dziesięciu minut, punktualnie o ósmej rano każdego dnia. Każdy punkt dnia – praca, taniec, zabawa z dzieckiem, mycie naczyń, załatwianie swoich spraw – może stanowić pewną formę medytacji.
LS: Może warto też wyrzucić z głowy skojarzenia. Zamiast „medytacja” lepiej powiedzieć „świadomość”.
Skąd pomysł na tę współpracę?
LS: Z naszych pasji. Tak, uczymy tanga, ale nie skupia się to tylko na wyuczonych krokach w rytm muzyki. Zwracamy uwagę na relacje w parze, obecność, świadomość – to właśnie wartości filozofii zen. Mówimy do siebie „powoli, nie spiesz się”. Mamy przecież tylko jedno życie i warto zastanowić się, czy przeżywamy je właściwie. Stąd wziął się pomysł na nasze taneczne wyjazdy w duchu zen.
Czyli Tango Yachting. Taniec pod żaglami w egzotycznych miejscach.
LS: Na ten projekt złożyło się kilka rzeczy. Po pierwsze: nasze pasje – tango, zen, ścieżki rozwoju osobistego. Po drugie: fakt, że wiele osób wyjeżdża na wakacje, a potem czuje się jeszcze bardziej zmęczona. W naszych głowach narodził się pomysł: dlaczego nie zrobić dla ludzi wspaniałych wakacji, na których w pełni będą mogli odpocząć? Dlaczego nie podzielić się swoimi doświadczeniami z innymi? Odkurzyłem swój patent żeglarski. Błyskawicznie pozbieraliśmy chętnych i wyruszyliśmy na wakacje z tangiem. Całość organizowana w duchu włoskiego powiedzenia „il dolce far niente”, czyli „słodkie robienie niczego”. Chorwacja, Malta, grecka wyspa Korfu, a w przyszłym roku – Zatoka Sarońska. Tym razem same panie!
MS-S: I jeden kapitan! (śmiech)
LS: Podczas takiej żeglugi tańczymy na plażach lub w uroczych marinach; przy restauracjach, gdzie mamy własną muzykę i tłum gapiów. W Grecji kelnerzy przynosili poczęstunek, byśmy zostali dłużej – staliśmy się atrakcją dla konsumujących wieczorową porą gości! (śmiech)
MS-S: Nie chcieliśmy organizować typowo komercyjnych rejsów. Pomyśleliśmy: wow, byłoby wspaniale żeglować z ludźmi, z którymi coś nas łączy! Stąd zaproszenie dla tangowiczów. Czuję, że zrobiliśmy to trochę dla siebie. (śmiech)
Państwa najpiękniejsze wspomnienie związane z tangiem to…?
LS: Wybrałbym…każdy moment, w którym mogę zatańczyć z żoną! W tych sytuacjach mogę być nie tylko w pełni obecny, ale i wyrazić swoje uczucia. Wtedy, kiedy tylko taniec to chwila „tu i teraz” – najbardziej wartościowy jest wtedy, gdy dzielę go z moją żoną.
MS-S: (patrząc na LS) Pomyślałam o naszym pierwszym tangu…wydaje mi się, że sprawiło ono w jakiś sposób, że miłość po prostu popłynęła. Oboje dobrze wiemy, jak magiczna była ta chwila.
Tango to nie tylko pasja i praca?
MS-S: Zakochiwanie się na nowo, flirt, adoracja, bliskość.
LS: Praca? Nie, to przyjemność. Czasem włączamy muzykę w przerwie między innymi zajęciami i tańczymy całkowicie sami, dla siebie…myślę, że jesteśmy szczęściarzami.

rozmawiała Małgorzata Pelka